Juliusz Magnowiecki
Księstwo Jaksaru, Mirosil, 1527 rok
Poranki w Mirosil zawsze były tą najbardziej męczącą częścią dnia. Ciasne ulice pełne tłumów, wałęsające się pomiędzy nogami wygłodniałe psy, które potrafiły przygryźć kostkę, czy wykorzystujące okazję dzieci ulicy gotowe zwinąć sakiewkę nieuważnego mieszczanina w ciągu paru sekund. Nie brakowało również żebraków i bezdomnych, którzy w ciepłych okresach zdawali się być jakby liczniejszy – i nic w tym dziwnego. Kiedy nadchodziły mrozy, zwyczajnie zamarzali, a po całym mieście krążyły wozy z ludźmi zbierającymi truchła, które potem wywożone były daleko za miasto. Pijaczyn w końcu nikt nie chciał chować, nikt nie miał z tego zarobku, a jedynie ewentualne straty. Teraz jednak Wozy Śmierci – bądź, jak zwykli mawiać bardziej złośliwi mieszkańcy stolicy Jaksaru, Wozy Smrodu – stały bezczynne.
Magnowiecki miał tego dnia jednak to szczęście, że jakimś sposobem nie wybudził się ze snu wraz z pierwszym szczeknięciem wrednego burka, który codziennie rano przebiegał pod jego domem, a dopiero jakieś dwie godziny później – kiedy na zewnątrz już nieco się przerzedziło, a pomiędzy budynkami szwendali się już jedynie bezrobotni, dzieci i wychudzone koty poszukujące myszy.
Minęły już dobre dwa dni, od kiedy po raz ostatni odwiedził swój zakład pogrzebowy. W "Było Minęło" urzędować powinien teraz Pietrek Wścieklica. Niczym dziwnym więc był widok blondyna o lekkiej niedowadze, który właśnie siłował się z zamkiem grubych, dębowych drzwi.
— Kurwa — słowo, które wyrażało więcej, niż opasła księga, co rusz wydobywało się z gardzieli piegowatego młodzika. — A dajcież Oni, żeby te gnojki małe sczezły. Szlag mnie trafi, krew zaleje — przeklinał pod nosem i nieco speszył się dopiero, gdy kątem oka dostrzegł swojego pracodawcę. Podrapał się po głowie i wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. — Pan Magnowiecki! — zakrzyknął, z wymuszoną radością. — Widzi Pan, Panie szefie, bo tu drobny problem mamy — głos nieco ściszył, a ton bardziej pokorny przybrał — Jakieś gnojki przy zamku chyba majstrowały, napchały czego, czy Oni jedni wiedzą co narobili i się otworzyć nie da! Klucz wchodzi, ale przekręcić nie przekręci! Ni chuchu! — początkowo rozłożył ręce, ale gdy tylko wspomniał o niemożliwym do obrócenia kluczu, wyraźnie się znów poirytował, a z irytacji tej uderzył w drzwi, które zwyczajnie się otworzyły.
— A bdej mnie kaczka kopła — rozdziawił usta, jakby ducha zobaczył. — No głupi ja — zaśmiał się nerwowo pod nosem. Uśmieszek jednak znów zszedł z jego ust, kiedy przekroczył próg zakładu pogrzebowego.
Na stole leżało coś o rozmiarach ciała dorosłego mężczyzny, zawinięte w słomę, związane grubymi sznurami. Wyschnięte źdźbła, miast koloru ciemnej żółci, miejscami przybierały krwawy szkarłat. Co gorsza – szkarłat ten stale się skraplał i skapywał na stół, a potem z blatu na kamienną posadzkę, tworząc tym samym kałużę juchy. Pietrek przeżegnał się szybko i odwrócił w stronę Juliusza.
— Jak tego tu wczoraj nie było, jakżem zakluczył i wychodził, to nikt tu nie chodził, ani się nie kręcił. Kto... Ktoś musiał się w nocy włamać — Wścieklica był człowiekiem bojaźliwym, toteż nie dziwota, że lico ów mężczyzny przybrało maskę przerażonego młodego chłopaczka, który ledwo odnajduje się w stolicy. Teraz wpatrywał się w Magnowieckiego, jakby ten był wszechwiedzący. A przecież w gruncie rzeczy, to Juliusz nieobecny tu przez ostatnie dwie doby, nie wiedział nic. Był w takiej samej – choć może jednak nieco lepszej, ze względu na to, iż to on tu rządził – sytuacji jak Pietrek. Niezrozumiałej.